"E, tam. Nie będzie tak źle. Dam radę." - Czyżby?
„E tam, nie będzie tak źle.” – Tak odpowiadałam, kiedy ktoś sugerował, że będę miała przerąbane z dwójką maluchów. Byłam szczerze przekonana, że jakoś dam radę. Przecież jestem młodą, inteligentną kobietą. Mam matczyny instynkt i solidne pokłady cierpliwości. Czego jeszcze potrzeba, by ogarnąć siedemnastomiesięczną psotnicę i noworodka? Ano nie wiem, ale szybko okazało się, że to co mam, zdecydowanie nie wystarcza…
Czuję się okropnie. Nagle, w swoich własnych oczach, dokleiłam sobie łatkę „zła matka”. A wszystko przez to, że przerasta mnie sytuacja. Jest mi wstyd…
Jedenastego dnia po powrocie ze szpitala, miała miejsce sytuacja krytyczna, czyli kompletne załamanie. Wyglądało to tak, że poczułam się beznadziejnie bezsilna, znerwicowana, wypluta ze wszelkiej nadziei i radości życia, a na dokładkę padałam z nóg i od kilkunastu godzin walczyłam z upiornym bólem głowy.
Była sobota. W poprzedni weekend odpuściłam sobie sprzątanie, jako że byłam jeszcze nieco obolała po cesarskim cięciu. Tym razem sytuacja nie mogła mieć miejsca, bo krew mnie zalewała ilekroć widziałam utytłaną podłogę i warstwę kurzu na meblach. Poza tym jestem skazana na spędzanie większości czasu w zamknięciu, wykluczając jedynie krótki spacer z córkami. A to i tak dopiero od dwóch dni i na 10-15 minut, bo zimno, a mała dopiero się przyzwyczaja do nowego świata, więc wszystko stopniowo.
Zatem postanowiłam, że posprzątam. I wszystko było by dobrze, gdyby mąż nie wybył z domu, a dwutygodniowa, zazwyczaj spokojna jak aniołeczek kruszynka nie uznała, że ciekawszym zajęciem od snu, będzie marudzenie i domaganie się pieszczot. A kiedy już postanowiła się zdrzemnąć, to wtedy starsza zaczęła robić się głodna, albo wymyślała jakąś angażującą mamę zabawę (np. wywalanie rzeczy z szuflad z uporem maniaka). Na dokładkę, podczas gdy mama była zajęta przebieraniem młodszej siostry, starsza wdrapała się na swoje krzesełko, przy czym w końcu z niego spadła prosto na podłogę. Był płacz i zawodzenie. Mama przytuliła i jakoś rozeszło się po kościach… Później mama przyłapała, jak ta sama śliczna i niegdyś grzeczna dziewczynka, zaczęła wdrapywać się na stół, wykorzystując do tego jedno z krzeseł jadalnianych. Mama nie wytrzymała i wydarła mordkę, zdejmując uparciucha z blatu. W odpowiedzi dostała okrzyk buntu, który chyba słychać było aż u sąsiadów…
Propos krzyków. Od powrotu ze szpitala starsza córka zaczęła częściej się wydzierać. Dźwięk ten jest bardzo głośny. Coś pomiędzy krzykiem, a płaczem… Jakby ktoś ją rozgrzanym żelazem przypalał, a nie np. zabrał szklankę, którą podczas chwili nieuwagi mamy, ściągnęła ze stołu. Dodatkowo pojawiły się problemy z usypianiem. Tyczy się to zarówno popołudniowej drzemki, jak i wieczornego rytuału odpływania do krainy snów. Jest krzyk i bunt. A nie daj Boziu, żeby zamiast mamy chciał uśpić ktoś inny… Bywa, że muszę siedzieć z nią ponad godzinę i przez połowę tego czasu słuchać zawodzenia, jakby paznokcie żywcem wyrywali. A jeszcze spróbuj wyjść za wcześnie, to pójdzie za tobą i zacznie wołać, albo po prostu płakać…
Ja wiem, że ona potrzebuje teraz więcej uwagi, że jest zazdrosna o młodszą siostrzyczkę, chociaż wcale jeszcze tej zazdrości nie rozumie, bo jest za mała. Wiem, ale i tak trudno to wszystko znieść spokojnie. Niekiedy mam ochotę zacząć wyć głośniej niż one obie razem wzięte. Mam nadzieję, że z czasem, kiedy już się przyzwyczaimy do nowej sytuacji, wszystko minie. Na pocieszenie pozostało mi jedynie raczej pozytywne nastawienie starszej córki do młodszej. Jest bardziej ciekawa, raczej delikatna, robi „cacy, cacy” i „aaa lulu”, kiedy płacze. Mam świadomość, że mogło być gorzej…
Mimo usilnych starań, by myśleć pozytywnie, przy ogólnym przemęczeniu, niewyspaniu i słuchaniu płaczu albo jednej, albo drugiej kruszyny, mam serdecznie dość wszystkiego. Może przesadzam, bo przecież ludzie radzą sobie z większą ilością dzieci (co naprawdę podziwiam), ale wygląda na to, że jestem słabsza niż myślałam. No niestety nie jestem cyborgiem, z niewyczerpaną baterią i sposobem na wszystko, a szkoda.
PS Jeśli chodzi o sprzątanie, to owszem doszło do skutku, ale dopiero kiedy wrócił mąż i pomógł mi ogarnąć cały tan harmider. Niestety wcześniej zdołałam wypłakać co najmniej szklankę łez nad swoją bezradnością i nieudolnością. W dodatku czułam się opuszczona i zostawiona sama sobie z całym bajzlem, wliczając w to własne córki… Nie polecam. Jedyna nadzieja, że jakimś cudem ogarnę to wszystko i razem z latoroślami wypracujemy jakiś system, dzięki któremu wspólna koegzystencja będzie bardziej przypominała krainę mlekiem i miodem płynącą, a nie istne piekiełko… Życzcie mi powodzenia.
Komentarze
Prześlij komentarz