Wpis wyrodnej matki. - Mam dość swoich dzieci. I męża też.
Uwaga, wczuwamy się:
Jesteś mamą na wychowawczym. Mamy piękny dzień. Mąż w pracy, a ty z dziećmi (dwa i pół roku oraz rok). Dzień po mikołajkach. Jesteś niewyspana, bo nad ranem starsza wtargnęła do małżeńskiego łoża i zaczęła się rozpychać jak u siebie, a kiedy w końcu udało ci się zapaść w stan bardzo bliski snu, obudziła się młodsza, płaczem sygnalizując głód. Ale spoko. Zdarza się nie pierwszy raz. Właściwie to norma. Zdążyłaś przywyknąć. Idźmy dalej.
Podczas szykowania śniadania młodsza uwieszona twoich nóg, starsza bawi się w salonie (rozbraja kalendarz adwentowy na części pierwsze, przy okazji pożerając połowę czekoladek). Śniadanie ledwo tknięte.
Drzemka młodszej córki - błogi czas. Próbujesz pracować nad zleceniem, co kilka minut słysząc "Mami, mami!" I nie da się, że "mami" jest zajęta. Trzeba oderwać się i spojrzeć na kilka krzywych kresek na papierze albo misia z termometrem pod pachą, któremu akurat trafiła się rola pacjenta. A potem cisza. Niby pożądana, ale jednak gdzieś z tyłu głowy tłucze się stara prawda, że cisza jest zła. Więc wstajesz, szukasz i znajdujesz dziecko na stołku, z głową w szafce i buzią umazaną czekoladą. Odsuwasz dziecko i płacz. Ten płacz, to bardziej krzyk, który jest z reguły głośny, więc młodsze dziecko się budzi. I po robocie.
Pora obiadu. Zupa kalafiorowa. Zdrowa, pożywna i naprawdę smaczna. Młodsza je kilka łyżek, starsza prawie wcale. I nawet jej się nie dziwisz, skoro tyle czekolady po kryjomu wpierdzieliła. Prosisz, grozisz i ostatecznie wmuszasz dwie łyżki. Wow.
Chwilę później woła "mniam, mniam", stojąc pod szafką ze słodyczami. Krew cię zalewa, ale tłumaczysz, że nie. Że trzeba zupkę, ewentualnie kanapkę. Robisz. Tymczasem młodsza ciągnie cię za nogawki spodni, bo chce na ręce. Drze się przy tym, jakby jej się jakaś poważna krzywda działa. Łzy jak grochy. Podsuwasz jej kawałek chleba z szyneczką. Bierze, ale zamiast zjeść, rozgniata w rączce, którą potem wyciera o podłogę mytą poprzedniego dnia. Ale to nic.
Starsza gardzi kanapką. Pokazuje, że chce jabłko. Płacz. Dostaje owoc, wgryza się dwa razy. Zostawia.
Wieszasz pranie, słuchając trajkotania starszej i skrzeczenia młodszej, która siedzi pod suszarką i ściąga wszystko, co przed chwilą powiesiłaś. Ubaw po pachy.
Sprzątasz zabawki. Chwilę później przychodzi młodsza i rozwala je z powrotem, jakby ci chciała powiedzieć, że tak właśnie ma wyglądać salon. - Jak sklep z zabawkami po wybuchu bomby. Potem traci zainteresowanie. Podchodzi do starszej i ciągnie ją za włosy. Starsza ją szturcha. Płacz, krzyk i zgrzytanie zębów. W tym momencie masz ochotę wstać i wyjść. Najlepiej wyjechać. Gdzieś daleko, gdzie już cię nie znajdą.
Wraca mąż. Żalisz mu się. On słucha i niby rozumie. Potem dzieci się drą, a ciepie ponosi i odpowiadasz tym samym. Mruczysz pod nosem, że masz ich dość. I wtedy on ci uświadamia, że jest tyle innych matek, które jakoś sobie radzą, że niektóre są nawet samotne, więc mi nie wypada tak narzekać. No, masz wrażenie, że dostałaś w twarz.
Wieczór. Usypiasz młodszą córkę, która nie chce zasnąć. W międzyczasie mąż robi tosty starszej. Ta zjada połowę. Pojawiasz się i słyszysz, że wystarczy trochę cierpliwości i uwagi. Że trzeba usiąść i poświęcić czas, a nie tylko położyć przed buzią i sobie iść. Wkurza cię ta uwaga, więc krzyczysz, że skoro taki specjalista, to niech jeszcze ją umyje i uśpi. On się oburza, bo przecież był osiem godzin w pracy, jest zmęczony. Że za niedługo to on wszystko będzie robił, a ty już zupełnie nic!
Więc siedzisz przy łóżku starszej i czytasz jej bajkę, której wcale nie słucha, a potem pochlipujesz cicho. Bo gdzieś tam w ciągu tego pięknego dnia pomyślałaś sobie (i to nie raz), że chciałabyś cofnąć czas. Zostałabyś bezdzietną singielką. Wolną i niezależną. Nikt by ci nie zaśmiecał mieszkania, nie zawracał głowy i nie dawał do zrozumienia, że jesteś gorsza bo siedzisz w domu i "nic nie robisz". Mogłabyś wychodzić kiedy i na ile chcesz. Nie musiałabyś się martwić opieką dla dzieci, niezjedzonym obiadem i rozpoczynającym się kaszlem. Po cholerę ci był ten mąż i te dwa małe huncwoty? Bez nich życie byłoby takie proste, prawda?
Masz wyrzuty sumienia. Bo przecież kochasz te swoje rozwrzeszczane dzieci i nawet pozbawionego empatii męża, który doprowadza cię do szału. I myślisz sobie, że może jednak rodzicielstwo nie jest dla ciebie. Bo skoro masz dosyć swojego potomstwa, to pewnie nie nadajesz się na matkę.
Chciałabyś z kimś o tym pogadać. Niestety mąż odpada w przedbiegach, a znajomych się wstydzisz. Boisz się, że będą cię oceniać. Szukasz pomocy w internecie. Klikasz i już wiesz, że nie jesteś sama. Że nie tylko ty masz dosyć. Że nie tylko tobie brak sił i cierpliwości. Że wcale nie jesteś wyrodną matką. Jesteś po prostu człowiekiem i to nic złego, że chcesz odpocząć (choć niektórzy twierdzą, że nie masz od czego). Więc nie miej wyrzutów sumienia na myśl o dniu wolnym, czy (jeśli masz szczęście) nawet całym weekendzie. Pozwól sobie odetchnąć. Będziesz szczęśliwsza, a co za tym idzie twoje dzieciaki też.
Polecam wpisy blogowe:
Świetnie napisane. Aż się wzruszyłam, serio lepiej bym tego nie ujęła, jestem matką bliźniaków w tym momencie 3,5 letnich, wiem doskonale o czym piszesz. Fajnie się czytało. Dzięki i powodzenia
OdpowiedzUsuń