Błędne koło - Opowiadanie
Jak co roku mam dla Was walentynkowe opowiadanie. Jednak ostrzegam, że tym razem nie ma ono bardzo optymistycznego wydźwięku.
W prawdziwym życiu miłość ma wiele wymiarów. Często stanowi katalizator dla innych emocji, niekoniecznie pozytywnych. Nie zawsze zapewnia upragnione szczęście. Czasami bywa bardzo trudna i zamiast idylli przynosi coś zupełnie przeciwnego...
Ci, którzy są
najbliżsi naszemu sercu, potrafią zadać nam największy ból.
Spojrzał na nią. Jego wzrok był
pełen pretensji. Właśnie grała wredną jędzę. Nienawidził tego. Przerażało go,
że wychodzi jej to tak naturalnie. Potrafiła wbijać szpile w najczulsze
miejsca. Robiła to z zaciekłością wściekłej bestii. I do tego to spojrzenie…
Pełne nienawiści, wstrętu i satysfakcji, którą czerpała z jego cierpienia.
Denerwowała go swoim zachowaniem.
Już i tak czuł się paskudnie. Zasługiwał na odrobinę współczucia, a nie na
wrogość i oziębłe lekceważenie.
Głośno westchnął. Zrobił to z
pełną premedytacją. Nawet na niego nie spojrzała. Jedyną oznaką jej
rozdrażnienia, było przymknięcie powiek. Liczyła do dziesięciu, by się
uspokoić. Po chwili wróciła do przerwanej lektury.
- Herbaty bym się napił.
Tym razem na niego spojrzała. Gdyby
miała moce jednej z komiksowych postaci, w przeciągu sekundy stałby się lodową
rzeźbą.
- Może byś mi zrobiła?
- I co jeszcze? – jej głos
przypominał ostrzegawcze syczenie żmii.
Na samą myśl o jedzeniu coś
niepokojącego zadziało się w jego brzuchu.
- Nie. Herbatka wystarczy.
- A co? Rączki ci odpadły? Sam
sobie zrób.
Wróciła do swojej książki. Udawała
obojętność, ale jeszcze przez pół minuty musiała uspokajać oddech, by ponownie
skupić się na czytaniu. Po kilku zdaniach udało jej się zapomnieć o bezczelnym
osobniku, który leżał rozwalony na kanapie, niczym stary, półżywy morświn.
Oczywiście nie ruszył się z miejsca.
Nie minęło pięć minut, gdy
ponownie westchnął. Poderwała głowę, jak rażona prądem.
- Mógłbyś przestać?
- Ale co?
- A to, że już cię słuchać nie
mogę. Ciągle tylko jęczysz i dyszysz. Do lekarza byś poszedł z tymi zatokami.
- Już nawet oddychać nie można… - mruknął
pod nosem.
- Można, ale normalnie. Ja nie
wiem. Lepiej ci od tego stękania?
- Tak – stwierdził butnie.
Książka wylądowała na tapczanie z
takim impetem, że aż podskoczyła.
- Jezusie, Maryjo i Wszyscy
Święci! Chociaż raz wziąłbyś to na klatę i pocierpiał w milczeniu! Ja ci
wczoraj do gardła nie wlewałam! Ba! Nikt ci nie wlewał!
- To nie od tego. Musiałem zjeść
coś nieświeżego.
- Tak, bo chciałam cię otruć! –
krzyknęła, by po chwili dodać pod nosem – Może nie taki głupi pomysł.
Przynajmniej kasę z ubezpieczenia bym zgarnęła.
Skrzywił się.
- Uhu. Bardzo śmieszne.
- A czy ja się śmieję?
- Przecież po wódce bym tak nie
wymiotował.
- Może po samej wódce nie, ale po zmieszanej
z piwem i whisky, to już całkiem możliwe. I nie wymyślaj. Za dużo wypiłeś i
tyle.
- Wcale nie byłem taki pijany.
- No nie. W korytarzu od ścian się
obijałeś, jakbyś ślepego węża gonił. Ledwo do łóżka trafiłeś. A później i tak z
niego spadłeś.
- I nikt mnie nie podniósł. –
Spojrzał na nią z pretensją.
- Czasy, kiedy się z tobą cackałam,
dawno minęły.
Wzięła książkę w dłonie i udawała,
że czyta. Tak naprawdę, aż trzęsła się od emocji. Na samo wspomnienie
poprzedniego wieczora, miała ochotę rzucić w niego grubym tomiszczem.
Nienawidziła gdy doprowadzał się do takiego stanu.
Kiedyś, gdy był pijany, wydawał
jej się nawet słodki. Później opadła mgła zakochania i zaczęła dostrzegać go
wraz z całym arsenałem wad. Zamiast rozczulenia, pojawiła się irytacja.
Poprzednio jego bezbronność wywoływała w niej instynkty opiekuńcze, teraz
wydawała się nie więcej niż żałosna. On był żałosny. W rozchełstanym ubraniu,
półprzytomny, śmierdzący i chrapiący w niebogłosy. W stanie wskazującym oddychał
głośno, zawsze przez usta, rozsiewając wokół nieciekawy zapach pół
przetrawionego alkoholu. W dodatku nie można było usłyszeć od niego nic
konkretnego, bo choć chciał coś powiedzieć, to z jego gardła wydobywał się
jedynie niezrozumiały bełkot. W takich chwilach całkowicie traciła do niego
szacunek.
Nie mogła na niego patrzeć. Nie
mogła go słuchać. Dlatego już od paru lat, gdy zbyt sobie folgował, ratowała
się spaniem w salonie. Wiedziała, że to on powinien opuścić ich wygodne łóżko w
sypialni, ale już jakiś czas temu się poddała. Kiedyś zamknęła przed nim drzwi,
ale prawie je wywarzył. Krzyczał przy tym jak opętany. Innym razem próbowała go
wyprowadzić, ale nie miała na tyle siły, by przenieść jego bezwładne ciało.
Spać z nim nie zamierzała, bo nie mogła znieść chrapania, dyszenia i zapachu, a
poza tym nie miała ochoty na jego towarzystwo. Nie było innego wyjścia.
Pozostawała kanapa w salonie.
Następnego dnia napawała się jego
zbolałą miną. Uważała, że w pełni zasłużył na wszelkie niedogodności kaca. Nikt
go do niczego nie zmuszał. Ona wręcz odradzała, gdy zauważała, że wypił już
dostateczną ilość. Uprzedzała, że zaraz przekroczy granicę. Ale on nigdy nie
słuchał. Wiedział lepiej. Wpadał w wir. Koledzy stawali się najważniejsi, a ona
tylko upierdliwą muchą brzęczącą koło ucha. Ale to nie oni, a ona musiała go
taszczyć do domu. To ona się z nim szarpała. To ona się męczyła i wychodziła ze
skóry ze złości.
Za to wszystko należała mu się
kara i miło by było, gdyby przyjął ją jak mężczyzna. Jednak on obnosił się ze swoim
cierpieniem na lewo i prawo. W całej swojej bezczelności oczekiwał, że wszyscy
wokół będą go żałować. Jeszcze bardziej ją tym denerwował. Już nie raz
powtarzała w myślach, że prędzej umrze, niż okaże mu współczucie na kacu.
Niedoczekanie jego.
Gdy ją coś bolało, nie chodziła po
mieszkaniu i nie narzekała. Brała tabletkę, popijała jakimiś ziółkami albo
herbatą i żyła dalej. I żeby ktoś jej wtedy tę herbatę zaparzył! A gdzie tam.
Mogła tylko pomarzyć. A ten tutaj chce, żeby mu wszystko pod nos podstawiać,
rosołki gotować i jeszcze ze współczuciem poklepać po główce.
Kątem oka zauważyła, że się
poruszył. Spojrzała na niego zza zasłony włosów. Ważne, żeby się nie
zorientował, że zwraca na niego uwagę. Dźwignął się, by dosięgnąć pilota.
Oczywiście – pomyślała gorzko. –
Dać mu pilot, puszkę piwa i będzie najszczęśliwszy na świecie.
Wstała z kanapy i nie zaszczycając
go spojrzeniem, przeszła do kuchni. Zabrała się za przygotowywanie kanapki. Kiedy
już była gotowa, przez chwilę się wahała. Normalnie dorobiłaby jeszcze porcję
dla niego, ale nie tym razem. Poczuła się trochę winna, za co od razu się
zrugała, bo przecież sam sobie na to zasłużył. Mimo to zaparzyła dla niego tę
cholerną herbatę. Ale nie posłodziła, ani nie zaniosła. Co to, to nie. Wszystko
ma swoje granice. Wróciła na kanapę. Talerz z jedzeniem nie umknął jego uwadze.
- Nawet się nie zapytałaś, czy mi
też zrobić – zauważył z pretensją.
I nie chodziło nawet o to, że był
głodny. W jego brzuchu nadal działy się dziwne rzeczy. Wolał nie ryzykować i
poczekać na rosół. Chodziło o sam fakt.
- A co ja jestem? Twoja służąca?
Nie przypominam sobie, żebyś mi płacił.
- Mógłbym tutaj ducha wyzionąć, a
ciebie by to nie ruszyło, co?
Nie odpowiedziała.
- Czasami wydaje mi się, że nie
masz serca.
Tak, ona też siebie przerażała.
Zanim go poznała, nawet nie przypuszczała, że jest zdolna do takiej agresji.
Była okrutna i bezwzględna, a to wszystko z pełną premedytacją. Gdy był pijany,
zdarzało się, że wpadała w szał. Traciła kontrolę i nie mogła nic poradzić na
swoją reakcję.
Nie wiedziała dlaczego tak było. Dopatrywała
się źródła w dzieciństwie. Wtedy sporo widziała. Kiedy przesadzał, traciła
poczucie bezpieczeństwa. Miała wrażenie, że cały świat jej się wali. Była
bezsilna. Nienawidziła go za to.
Tylko on wzbudzał w niej tak
sprzeczne i intensywne emocje. Nigdy wcześniej na nikogo tak nie reagowała.
Wiedziała, że to żadne usprawiedliwienie, ale innego nie miała.
- Herbatę masz na blacie – bąknęła
pod nosem.
Wstał z trudem i przeszedł do
kuchni.
- Słodziłaś?
- Nie.
- Jasne.
Usłyszała otwieraną szafkę, a
chwilę później dzwonienie łyżeczki o ściany kubka. Zagryzła zęby.
Kątem oka
zobaczyła, jak wychodzi. Domyślała się, że na papierosa. Nie minęła pełna
minuta, gdy z podwórka doszły ją odgłosy towarzyszące wymiotom. Pokręciła głową
z niedowierzaniem. Nie mogła go zrozumieć. Za każdym razem wiedział, co go
czeka następnego dnia, a i tak pił do oporu.
Kiedy minęły ostatnie skurcze
żołądka, otarł usta dłonią i oparł się o pobliskie drzewo. Nienawidził tego. Na
domiar złego nie miał czym wymiotować, więc jego wnętrznościami targały suche
torsje.
Wyciągnął kolejnego papierosa i
głęboko się zaciągnął. Spojrzał w kierunku domu. Nie miał ochoty do niego
wracać, ale nie miał też wielkiego wyboru. Musiał się położyć. Pewnie gdyby nie
drzewo, już dawno by się przewrócił. Był okropnie osłabiony. Nie jadł nic od
poprzedniego wieczora.
Zastał ją w kuchni. Właśnie
doglądała rosołu. Miał nadzieję, że zupa pomoże mu dojść do siebie. Rozwalił
się na kanapie, nie zapominając o donośnym stęknięciu.
Usiadła najdalej od niego, jak
tylko mogła. Nie zaszczyciła go nawet krótkim spojrzeniem. Może to i lepiej.
Pewnie znowu mordowałaby go wzrokiem.
- Już więcej nie piję – obwieścił
uroczyście.
Nie pozostało jej nic innego, jak
prychnąć.
- Daruj sobie.
Za każdym razem tak mówił. I
zawsze równo z odejściem kaca, zapominał o swoim postanowieniu.
- Rosół gotowy. Możesz sobie
nałożyć.
Przez chwilę zastanawiał się, czy
nie poprosić jej, żeby to ona rozlała zupę na talerze, ale ostatecznie
zrezygnował. Czuł się paskudnie, ale miał jeszcze resztki instynktu
samozachowawczego.
Wstał i poczłapał w stronę
kuchenki.
- Tobie też nalać?
Drgnęła. Co prawda nadal była
odrobinę głodna, ale niczego od niego nie chciała, więc odmówiła.
Usiadł przy stole i zaczął
wiosłować łyżką. Mlaskał przy tym, jak jakiś niewychowany dzieciak. Z
konsternacją odłożyła książkę.
- Możesz przestać?!
- Ale co?
- Przestań mlaskać. Ile ty masz
lat?
- Tak mi lepiej smakuje.
- Ale mnie to przeszkadza.
- Trudno – i zaczął mlaskać
jeszcze głośniej, dokładając do tego siorbanie.
Wstała z impetem. Mrucząc pod
nosem różne inwektywy pod jego adresem, zabrała się za nalewanie zupy.
- Mówiłaś, że nie chcesz –
zauważył, gdy usiadła obok.
- Bo nie chciałam.
Pozostawił to bez komentarza.
Po tłustym rosole poczuł się
lepiej. Wrócił na swoje miejsce na kanapie i zagarnął pilot. Po pięciu minutach
już spał.
Spojrzała na
niego. I tak właśnie miał im minąć cały dzień. Jedyny wolny, który mogli
spędzić tylko we dwoje. Ona zajmie się sobą i domem, a on będzie pochrapywał
przez kilka najbliższych godzin. Oto kwintesencja ich związku. Westchnęła
zrezygnowana i ruszyła do łazienki. Po chwili stała boso na zielonej trawie i
rozwieszała na sznurach jego mokre skarpety. Słońce przyjemnie ogrzewało
ramiona. Powietrze było świeże. Oddychała głęboko. Powoli wracał spokój.
Wieczorem czuł się dużo lepiej i
tak też wyglądał. Ślady przepicia zniknęły. Równoznacznie ona odzyskała
równowagę.
Przytulił ją, a ona mu na to
pozwoliła. Potrzebowała tego.
- Już więcej się tak nie upiję.
Prychnęła, ale tak jakoś bez
przekonania.
- I posłuchasz mnie, kiedy ci
powiem, że masz już dość?
- Obiecuję. – Uśmiechnął się
delikatnie.
Spojrzała mu w oczy. Szukała
jakichkolwiek oznak fałszu. Odetchnęła w duchu. Postanowiła mu uwierzyć. Była
przekonana, że tym razem dotrzyma słowa.
Tydzień później wyrzucała sobie
głupotę i naiwność.
Komentarze
Prześlij komentarz