Wędkowanie na całego, czyli doświadczanie nowego. - Z życia wzięte. Part 2

Po opublikowaniu tego tekstu pewnie znajdę na wycieraczce kilka śniętych ryb, a może nawet cały kubeł. Uprzedzając wypadki, nie mam na celu obrażenia żadnego miłośnika wędkarstwa. Szanuję każde hobby, w tym te które w pakiecie niosą ze sobą stadko uporczywych komarów wraz z całą resztą możliwego robactwa oraz godziny poświęcone medytacji na łonie przyrody. (To ostatnie nawet lubię, więc sami widzicie, że nie jestem niczyim wrogiem. ;) )

Po tak zawiłym wstępie pora przejść do konkretów. Pewnego razu naszej starszej córce zamarzyło się łowienie ryb. Chyba przyciągnęła realizację tego pragnienia, bo następnego dnia mój mąż wymyślił wspólną niedzielę, która miała polegać właśnie na tej czynności. Pojechaliśmy do Cielętnik. Tam pewien miły pan ma zarybione stawy i udostępnia je do użytku. Można wypożyczyć wędkę, do kompletu z wiaderkiem na zdobycz i zanętą. Do tego jest możliwość zobaczenia kóz, które hoduje, gęsi i innych zwierzątek w zagrodzie. Kiedyś na miejscu była czynna smażalnia ryb, ale obecnie nie funkcjonuje.

Miejsce piękne, dziewczyny zadowolone, podekscytowane wręcz, tylko wędka trochę na nie za duża, żeby same mogły zarzucać. Niemniej i tak frajda, bo mogły postać i potrzymać. Brawo dla nich, bo wytrzymały pełną minutę. Jedną. Potem wiadomo, coś trzeba było zrobić, gdzieś iść, coś zobaczyć. Także oglądałyśmy małe pstrągi, dziurę w drzewie, polne kwiatki i żuki w trawie. Ledwie przez chwilę miałam ochotę uwiązać je do drzewa, więc w zasadzie nie było źle.

Co do samego łowienia, nie wyciągnęliśmy z wody nawet starego buta, a starania były wielkie, możecie mi wierzyć. Gdy kukurydza nie podziałała, wpadłam na genialny pomysł, żeby na haczyk nabić coś bardziej żywego. Nie miałam jak przekopać brzegu w poszukiwaniu dżdżownic, więc padło na ślimaka nagiego, który miał pecha wleźć do jednego z wiaderek i tym sposobem zginąć marnie w moich rękach. Brzydzę się tego dziadostwa, ale czego nie zrobię dla dzieci? Mocowałam się z tym oślizgłym dziadem, który nijak nie miał zamiaru współpracować i umościć się na haczyku. Trwało to chyba z dziesięć minut, ale w końcu mi się udało. Pewnie poszłoby szybciej, gdybym przytrzymała go ręką, zamiast liczyć na jego współpracę. Niemniej odniosłam sukces. I to właściwie był jedyny raz, bo po godzinie moczenia ślimaka okazało się, że żadna ryba go nie chciała. Zapłaciliśmy więc za wędkę i ruszyliśmy do Złotego Potoku na pstrąga.

Wiem, wiem, nasza wina. Ryby powinno łowić się o świcie, czy nawet lekko przed, gdy Jutrzenka dopiero przeciera oczy, a rybki żerują bliżej powierzchni. Zdecydowanie nie w samo południe, gdy śpią głęboko na dnie i śmieją się z ignorantów. Do tego taki nagi ślimak pewnie nie stanowi dostatecznej pokusy, by przerwać sjestę i ruszyć przez całą głębokość jeziorka pod górkę. Tak, zdecydowanie nie był tego wart. Zbyt oślizgły, sparaliżowany zimnem, a może nawet martwy. Sama bym go nie chciała, a co dopiero takie rybki.

Przechodząc do meritum, moja córka od tamtej pory słowem nie wspomniała o wędkowaniu. Za nudno, bez efektów pracy, bo haczyk bez ryby. Siedzi się i czeka. Dla niektórych przyjemne, wiadomo. Gdybym miała możliwość wyłączenia się i lektury jakieś fajnej książki – dla mnie też. Niemniej ona sama się przekonała, że to nie dla nas, jako rodzinki z ruchliwymi dziećmi. Może kiedy podrośnie… Zobaczymy. Tymczasem ćwiczy cierpliwość w malowaniu obrazów ze wzoru. Dla nas najważniejsze, że pokazaliśmy jej jak to wygląda i daliśmy jej nowe doświadczenie. Przy okazji zaliczyliśmy wspólną niedzielę w pełnym składzie, więc całokształt na plus. J

Komentarze

Popularne posty