Żonglerka na bicyklu, czyli trudy dnia codziennego
Czasami wydaje mi się, że występuję na
cyrkowej scenie. Jadę na monocyklu, jednocześnie żongluję byciem mamą, żoną, dobrą
pracownicą i marzeniami. Tych ostatnich ledwie dotykam, bo brakuje na nie czasu.
Przy okazji pojawia się nieziemska frustracja, ponieważ gdy zbyt długo
przytrzymam w ręce jedną piłeczkę, reszta całkiem mi się wymyka. Chwieję się
wtedy na siedzisku, żeby ratować sytuację. Wyciągam ręce, łapię uciekające
sprawy i mozolnie próbuję przywrócić jaką taką synchronizację. Ta jazda jest
cholernie trudna, wręcz wyczerpująca, a ja właśnie mam moment krytyczny. Kusi
mnie, żeby zejść z monocyklu, uciec ze sceny i zaszyć się w jakimś ciemnym
kącie. Początkowo pewnie wzięłabym kilka głębokich oddechów. Z całą pewnością
bym się wyspała. Później pewnie zaczęłabym pisać. Tylko co z tego, skoro na
chwilę obecną z mojego pisania płynie ledwie symboliczny grosz? Pamiętajmy, że
jedzenia i ubrań nikt za darmo nie rozdaje, hipoteki też nie spłacę siłą woli,
a góra rachunków nie zamieni się w ptaki z orgiami i nie wyleci przez okno.
Życie w dwudziestym pierwszym wieku to istny wyścig, co jest strasznie
frustrujące dla osoby takiej jak ja, czyli odpowiedzialnej, introwertycznej i
dokładnej, choć chwilami roztrzepanej jak białka na biszkopt. Denerwuje mnie,
że nie nadążam, stresuje mnie ten cały monocykl i żonglowanie obowiązkami, bo tak
naprawdę nigdzie nie jestem w stanie dać z siebie stu procent. Nie dlatego, że
nie chcę, ale dlatego, że to fizycznie niemożliwe. Pędzę więc opłotkami, często
na skróty, próbując jakoś utrzymać równowagę i przy okazji nie wypieprzyć się
na twarz. Próbuję przetrwać, jak cała reszta tego zwariowanego świata.
Komentarze
Prześlij komentarz